Na pożegnanie Fezu ostatnia fotka z tarasu na dachu hotelu Jardin i dalej w drogę
Przygotowaliśmy się do podróżowania po Afryce, letnie buty, letnie kurtki, bawełniane podkoszulki, odjechaliśmy już kawał drogi w głąb lądu, a pogoda – w połowie kwietnia – jak u nas w chłodne lato. Każdy ma w bagażniku po kilka butelek wody, a tu ani śladu upału. Gorzej, dopada nas ulewa i towarzyszy nam aż do celu podróży w tym dniu, a jest nim Kasbah (oberża) Panorama. Przyjeżdżamy tam późnym wieczorem po ciemku brnąc w błocie przez jakieś nieużytki. Nie posądzałem się o takie umiejętności jazdy off-roadowej (ale co mają powiedzieć dwaj koledzy Jacek i Czesiek na ciężkich, sześciocylindrowych BMW GTL?).

Panorama okazuje się niezwykle klimatycznym miejscem. Budynek zbudowany jest z wysuszonych bloczków gliny i gdyby nie dach o który bębni ulewa pewnie by się rozpłynęła na deszczu. Ale w środku jest luksusowym hotelem. Spotykamy grupę Polaków uprawiających popularną tu turystykę terenowymi samochodami z napędem na cztery koła. Chłopcy są bardzo muzykalni, jeden z nich, Łodzianin pięknie śpiewa włoskie romanse, dołącza dwóch Arabów zawzięcie i rytmicznie walących w bębenki, mamy bardzo sympatyczny wieczór.

Nazajutrz widzimy za oknem powód dla którego Panorama jest tak popularna wśród turystów. W odległości paruset metrów puste, pustynne pole przechodzi w wysoką na kilkadziesiąt metrów wydmę piasku. Jest to jakby przednia straż Sahary. Wydma nosząca nazwę Erg Chebbi ma 7 km szerokości i 27 km długości.

U stóp góry piachu jak wybudowane z gliny domy miasteczka Merzouga, żyjącego z obsługi turystów i zaopatrywania ich w pamiątki, które inaczej niż na całym świecie nie są Made in China lecz są rzeczywiście miejscowego pochodzenia. Wkoło jakby zabronowane, puste pola na których „posiano” niewielkie kamienie, rosną nędzne drzewo-krzaki obgryzane przez rude wielbłądy. Czasem jakiś pastuch przegania przez szosę stado też brązowych kóz. Od czasu do czasu widać namioty koczowników. Przy jednej jurcie zauważam panel solarny.

Do pełnej cywilizacji jest stąd sto kilkadziesiąt kilometrów. Er Rachidia jest pięknym, pastelowo-różowym miastem z własnym lotniskiem i pełnymi samochodów i przechodniów ulicami. Można by pomyśleć, że jest się w jakimś kraju południowej Europy gdyby nie mauretańska architektura domów z płaskimi dachami i gdyby nie czystość, która mogłaby zawstydzić śmieciarzy np. z Sycylii.

Na południu miało być biednie, nie bardzo to widać po wyglądzie miast i miasteczek. Tylko ludzie są biedni i namiętnie usiłują zarobić parę drachm sprzedając jakieś kamienie półszlachetne, wisiorki, pierścionki i inne ozdoby lub świadcząc jakąś przysługę.

Tankujemy przeważnie dwa razy dziennie. Benzyna dobrej jakości kosztuje wszędzie tyle samo, a pompiarze skrupulatnie wydają resztę. Spotykamy tu często podstawowy środek lokomocji i transportu towarów: ryksze. Z przodu motocykl z tyłu platforma. Często duże napisy informują, że jest to pojazd tak „renomowanych” marek jak Kewesaki, Koyota, Suzuyama…

Kierujemy się w stronę Atlasu, wysokie ośnieżone szczyty coraz bliżej. Czeka nas tam przygoda, której się nie spodziewaliśmy… Ale na razie gnamy luksusową szosą wśród czerwonego krajobrazu mogącego służyć jako sceneria do filmów przedstawiających powierzchnię Marsa. Mijamy miasteczka i górujące nad okolicą kazby czyli fortece.

Wreszcie docieramy do podnóża Atlasu i wjeżdżamy w wąski malowniczy wąwóz z pionowymi skałami w kolorze ochry. Dołem wzdłuż asfaltowej szosy wartko płynie szeroki strumień. Przed wjazdem do wąwozu parking z turystycznymi autobusami i ciężarówkami przerobionymi na kampery.

Tłum turystów. Jedziemy dalej, tu nie spotykamy już ludzi za to coraz częściej drogę przegradzają strumyki przelewające się przez asfalt. Są na tyle płytkie, że nie stwarzają problemów, jeśli nie liczyć przemoczonych butów i nogawek. Świeci słoneczko i jest jeszcze przyjemnie.
Wspinamy się coraz wyżej i zaczyna być coraz chłodniej. Zmieniam obuwie na suche. Za miasteczkiem drogę przegradza nam spora rzeka. Zsiadamy z motorów, naradzamy się, sondujemy głębokość, zbierają się kibice, kierowcy wysoko zawieszonych dostawczych ciężarówek pokazują, że damy radę. I faktycznie kolejno przejeżdżamy przez rzekę, ciężkie GTL z asystą. Na drugim brzegu zmieniam buty na trzecią parę, jest już popołudnie, słońce coraz częściej przesłaniają chmurki, jest coraz chłodniej. Jedziemy wciąż w górę, temperatura spada, powyżej widać spłachetki śniegu. W tym dniu wspięliśmy się na wysokość 2670 m, a temperatura spadła do 6 stopni.

W małej berberyjskiej wiosce Paweł prowadzi nas w wąską uliczkę między nędznymi zabudowaniami, która według mapy ma się kończyć szutrową drogą, ale kończy się polem, a droga okazuje się koleinami wyrytymi w błocie, pełnymi kałuż i dołów. Bohatersko jedziemy kilkaset metrów, ale w końcu dajemy za wygraną i zawracamy do wioski. Tam czeka już na nas tłum dzieci. Mali Berberowie zachowują się inaczej niż ich arabscy rówieśnicy. Chcą koniecznie coś dostać, pewien malec chce, żeby mu dać skarpetki, które suszę pod pajączkiem, na miejscu pasażera. Kiedy otwieram centralny kufer, żeby sięgnąć po wodę momentalnie widzę w nim chudą łapkę grzebiącą wśród moich rzeczy…

Słońce zachodzi, robi się chłodno, wszyscy jesteśmy przemoczeni. Zawracamy i dojeżdżamy do rzeki, którą parę godzin wcześniej już forsowaliśmy w tę stronę. Przed brodem skręcamy w drugie rozgałęzienie szosy i znów jedziemy w bezludne pustkowie wysokiego Atlasu. Zaczyna się ściemniać, przejeżdżamy przez kilka strumieni aż dojeżdżamy do tej samej rzeki, tylko, że tu jest ona głębsza i jeszcze bardziej wartka. Jesteśmy w pułapce. Wracamy 10 km do rzeki, którą już sforsowaliśmy. Wody jakby w niej więcej, ale dajemy radę. Mnie i Pawłowi kończy się benzyna. W najbliższej osadzie, w kompletnych ciemnościach rozświetlonych tylko ręcznymi latarkami, w „stacji benzynowej” składającej się z beczki i ręcznej pompy tankujemy paliwo. Przed północą docieramy do eleganckiej oberży w której Paweł zarezerwował nam nocleg.

Dopiero rano, z okna pokoju widzę jaka to piękna okolica